









Łukasz Brudnik: Jest Pani kojarzona przede wszystkim jako autorka książek dla dzieci, lecz przed rozpoczęciem kariery pisarskiej była Pani redaktorką pism kobiecych. Co było przyczyną, że zaczęła Pani pisać właśnie dla młodych czytelników? Justyna Bednarek: To po prostu było moim marzeniem od niepamiętnych czasów. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, w którym niezwykle ważną rolę odgrywały książki. Miałam też cudownego tatę bajarza i wszystko, co było najmilsze w moim życiu, miało związek właśnie z literaturą dziecięcą. Nic więc dziwnego, że pragnęłam ten stan przedłużyć, kiedy już sama z bajek wyrosłam. Mniej więcej od 15. roku życia wiedziałam, że chcę tworzyć dla dzieci. I pisałam, tyle że do szuflady. No ale w pewnym momencie to marzenie po prostu tak się we mnie rozrosło, że nie było dnia, abym o tym nie myślała i w modlitwach nie błagała Stwórcy o pomoc w przełamaniu się. Bo powodem, przez który do tej pory tego nie zrobiłam, był lęk przed oceną mojej twórczości. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności – można powiedzieć – w pewnym momencie zaczęło się w mojej pracy zawodowej źle układać. Miałam niedobrą szefową, która mnie mobbowała, dlatego pewnego dnia postanowiłam rzucić to wszystko i zająć się wreszcie czymś, co mi od zawsze w duszy grało, czyli pisaniem bajek nie do szuflady – zawodowym. I żeby wiedziały o nim nie tylko moje dzieci.
Ł.B.: Skąd bierze Pani pomysły na książki? J. B.: Z życia. Każda sytuacja jest potencjalnym opowiadaniem, bajką, wierszem. Nie ma takiej rzeczy, której by się nie dało się przełożyć na literaturę dla dzieci. Mnie osobiście inspirują stare przedmioty, bo jestem córką archeologów, więc patrzę na nie jako na zapis jakiejś historii. To mam wyniesione z domu. Poza tym bardzo mnie inspirują spotkania z fajnymi ludźmi, głębokie rozmowy, obcowanie z przyrodą, a także moje zwierzęta, których mam sporą gromadę, zwłaszcza odkąd mój mąż nie żyje. Mogę sobie na nie teraz pozwolić, bo on nie był takim amatorem zwierząt jak ja. W domu mieliśmy jednego psa, a jak Bednarek przeniósł się na łono Abrahama, to nagle zaczęłam mieć trzy psy, kota, nieskończoną kolekcję papug, cztery kury. Teraz mi się kotka rozmnożyła. Okazało się, że bowiem, że „wykastrowana” kotka jednak nie jest wykastrowana, o czym przekonaliśmy się, kiedy powiła pięć kociąt. Także mam w domu istny zwierzyniec i on też jest fajnym tematem do pisania dla dzieci.
Ł.B.: Cykl o Skarpetkach spotkał się z niezwykle pozytywnym odbiorem, m.in. stał się inspiracją dla sztuki Niesamowite przygody Skarpetek wystawianej przez Teatr Baj. Czy jest Pani zaskoczona tym sukcesem, czy też od początku przeczuwała Pani, że Skarpetki mocno namieszają na rynku wydawniczym? J. B.: W ogóle tego się nie spodziewałam. Myślałam, że będę pisać te książki trochę hobbistycznie, a po godzinach wykonywać jakieś inne prace po to, żeby przetrwać. Tymczasem w ciągu dwóch lat, dzięki skarpetkom, a szczególnie dzięki temu, że stały się one lekturą szkolną, mogłam się poświęcić wyłącznie pisaniu i spotkaniom z czytelnikami. To przedstawienie, które jest w warszawskim Baju (jednym z siedmiu spektakli, które aktualnie są wystawiane w Polsce) oparte jest na scenariuszu przeze mnie napisanym. Pisząc go, wykorzystałam historie z różnych tomów Skarpetek. Ale w tych sześciu innych przedstawieniach scenariusz powstał głównie na bazie pierwszego tomu i zobaczyć można je w Łodzi, Zabrzu, Krakowie, Słupsku, Toruniu oraz w Czeskim Cieszynie. Koleżanka mi powiedziała, że jest to obecnie najczęściej wystawiana książka dla dzieci, co tylko pokazuje, że rzeczywiście ona się podoba. Nie spodziewałam się tego, ale bardzo mnie to cieszy.
Ł.B.: Powiedziała Pani, że napisała scenariusz dla Teatru Baj. Jak doszło do tej współpracy? J. B.: Po prostu teatr się do mnie zgłosił. W trakcie pandemii były podejmowane różne próby uatrakcyjnienia życia dzieciakom. Aktorzy Teatru Baj poprosili mnie, czy mogłabym wyrazić zgodę na miniatury, które były pokazywane w Internecie. To były takie mikroprzedstawienia. Ja oczywiście chętnie się zgodziłam, bo zawsze się zgadzam, a im to tak dobrze poszło, że postanowili pójść za ciosem. Zaproponowali mi, żebym to ja przygotowała interpretację sceniczną własnej książki, co dla mnie było sporym wyzwaniem, bo było to moje pierwsze takie teatralne doświadczenie i szczerze mam nadzieję, że nie ostatnie, bo mi się to bardzo spodobało.
Ł.B.: O Skarpetkach miał powstać również serial animowany. Czy może Pani powiedzieć, na jakim etapie jest ten projekt? J. B.: Głęboko zaawansowanym – ja oddałam dwadzieścia trzy scenariusze skarpetkowych historii, a Daniel de Latour zrobił już wszystkie rysunki, które miał zrobić i w tej chwili wszystko jest właśnie animowane. Trwa to długo, bo każdy odcinek jest osobną całością. Nie można powtórzyć plansz, co robi się nagminnie w kreskówkach. Nie ma czegoś takiego. Każdy krótki odcinek jest rysowany od początku. Mam nadzieję, że w ciągu półtora roku wszystkie będą już gotowe, a czuwa nad tym zespół polsko-portugalski. To jest wyjątkowa sytuacja – po raz pierwszy Polacy pozyskali koproducenta z zagranicy, ale to my jesteśmy tym głównym producentem. Często nasi rodacy są zapraszani do współpracy, ale jako ten „niższy rangą” producent. Natomiast w tym wypadku jest odwrotnie.
Ł.B.: W ostatniej części Skarpetek pokazuje Pani ich ogromną rolę, jaką odegrały w przełomowych momentach w dziejach Polski i świata. Czy nie boi się Pani, że ta książka doprowadzi do łez niejednego nauczyciela historii? J. B.: [śmiech] Mam nadzieję, że będą to łzy ze śmiechu. Nie, nie boję się. Bodajże nawet wczoraj ktoś ze mną rozmawiał na ten temat i powiedział, że trzeba by dzieciom może wyjaśnić, które elementy są prawdziwe, a które nie są. No muszę rozczarować – dzieci są bardzo inteligentne i jak się pojawia scena historyczna, w której występują łażące i gadające skarpety, to dzieci nie mają wątpliwości, że to nie jest ten ortodoksyjny nurt historyczny, tylko fantazja autorki.
Ł.B.: Jedną z ostatnich Pani książek są Smopsy, które w ciekawy sposób nawiązują do polskich legend. Czy w ten sposób chciała Pani przypomnieć o nich młodemu czytelnikowi, a może wykorzystała je Pani w innym celu?
J. B.: Ja bardzo chętnie czerpię i przerabiam rzeczy. To prosty i sympatyczny zabieg – wziąć coś, co jest nam dobrze znane i trochę po swojemu przeinaczyć. Oczywiście proponuję w ten sposób zabawę z dziećmi rodzicom, którzy znają te legendy. Więc tak, ma Pan rację, że jest to sposób na przywołanie znanej historii i na odświeżenie jej. Elementy naszej tradycji dopóki są ogrywane, przerabiane itp., można powiedzieć, że żyją. Podobnie jak przez całe wieki rysowali tych samych greckich bogów, jednak każdy rysował ich po swojemu. Nie było dwóch takich samych. To samo można zrobić z legendami. Nie musimy przed nimi padać na kolana. Owszem, są kawałkiem naszego jakiegoś dziedzictwa, ale możemy się nimi bawić. Wtedy kolejne pokolenie zyska tę świadomość kulturową i będą wiedzieć np. co to Smok Wawelski.
Czy chciałam osiągnąć coś jeszcze? Bardzo chętnie wyróżniam postacie dziewczynek w takich ogranych już legendach, bo sama jako mała czytelniczka miałam wieczny głód mocnych bohaterek. To nie jest żaden rewolucyjny nurt, mnóstwo osób to robi, ale ja akurat uważam, że to jest ważne i fajne – pokazać silne, dzielne, wojownicze dziewczynki. Bo takie kobiety są po prostu.
Ł.B.: W swojej twórczości często przemyca Pani wiedzę na różne tematy (np. w Najlepszym cieście na świecie pojawia się osoba Jana Szczepanika), a także stara się, aby w opowiadanych historiach było jak najwięcej prawd życiowych, dylematów moralnych. Według Pani na ile istotną funkcję pełni pisarz w procesie wychowania młodego czytelnika? I czy w ogóle powinien się do takiej roli poczuwać?
J. B.: Zależy od tego, w jakim celu człowiek pisze, prawda? Bardzo często powtarzałam, że w momencie, w którym tworzę, najważniejsza jestem ja, tzn. mnie to sprawia przyjemność, ja chcę coś powiedzieć światu, ja sprzedaję swoją wizję świata. Robię to samo, co każdy artysta. Jak malarz łapie za pędzel – i nie maluje akurat nic na zamówienie – poprzez płótno pokazuje siebie. I ja robię to samo, więc to jest pierwszy i taki naczelny cel mojego pisania, żebym zabrała głos w tym miejscu i w tym świecie, w którym żyję. A ponieważ mam talent akurat do pisania książek dla dzieci, więc robię to w obszarze literatury dziecięcej. Ale nie można powiedzieć, że jestem obojętna na rzeczywistość i że mi jest wszystko jedno, co mój czytelnik, w tym przypadku dziecko, będzie z tego czytania miał. Więc równie ważne dla mnie w pisaniu jest, żeby wychować – jeśli już muszę wychowywać – dobrego człowieka. Chciałabym, żeby dzieci, które czytają moje książki, wyrosły na dobrych ludzi. Służy temu i śmiech, i wzruszenie, i przywołanie jakichś konkretnych historii, które mnie się spodobały, a które uważam w pewnym wymiarze za kształcące. To rzeczy, które są dla mnie ważne, ale też nie uważam, żeby każdy pisarz musiał realizować jakiś wielki, szlachetny cel. Autorom książek dla dzieci przypisuje się taką odpowiedzialność. Szkoda, iż nikt o pisarzach dla dorosłych nie mówi, jakich czytelników wychowują, czy co chcą im uświadomić. I to jest trochę niesprawiedliwe, bo tutaj nie ma jakiejś szczególnej różnicy. Ten, który pisze dla dorosłych też jakoś kształtuje swojego czytelnika.
Nie uważam jednak, żebym miała taką wiedzę o świecie i życiu, która uprawnia mnie do pouczania kogoś, narzucania zdania. Nawet jak wychowywałam własne dzieci, to raczej było to na zasadzie towarzyszenia im i niezepsucia czegoś, co było w nich dobre. Trochę takie mam też podejście do pisania. Ja sama zmagam się w jakiś sposób ze światem i owocem tej walki, także moich myśli, wzruszeń są książki, a przy okazji zależy mi na tym, żeby coś dobrego w nich przekazać.
Ł.B.: W Pani książkach dla dzieci ogromne znaczenie poza tekstem mają także ilustracje. Czy ma Pani wpływ na pracę ilustratora, czy pozostawia mu Pani wolną rękę? J. B.: Staram się nie wywierać wpływu na ilustratora i właściwie bardzo rzadko zdarza mi się mówić, że chciałabym, żeby narysował coś konkretnego. Zresztą ilustratorzy, z którymi mam szczęście pracować, na ogół spełniają moje życzenia bez proszenia. Rzeczywiście staram się mieć w większości przypadków wpływ na to, jaki ilustrator zostanie wybrany do mojej opowieści, ponieważ odnoszę wrażenie, że dosyć dobrze czuję, jaka kreska pasuje do tej albo innej opowiastki. Staram się też to sobie zagwarantować, kiedy rozmawiamy o umowie z wydawnictwem, żeby wzięto moje zdanie pod uwagę. Nie zawsze to jest możliwe, bo wydawnictwa także mają swoją politykę, ale kiedy tylko mogę, to zabiegam o to, żeby to byli konkretni ilustratorzy. Tak było ze Skarpetkami i z ostatnią moimi książkami Kury z grubej rury i O Kurza twarz! Bardzo mi zależało na współpracy z Niką Jaworowską, która oprócz tego, że jest świetną ilustratorką, to też jest humorystką. Jej rysunki są po prostu zabawne, a ta historia miała taka być, więc zależało mi na podbiciu stroną graficzną wszystkich tych śmiesznostek. Jako anegdotę opowiem, że zdarzyło mi się napisać tekst pod ilustracje, a właściwie pod tatuaże. Ponieważ książka Nasza niegrzeczna mama wydana przez Magdę Kłos, czyli Wydawnictwo Wytwórnia, powstała dlatego, że ja się zachwyciłam tatuażami pewnej młodziutkiej dziewczyny, Kasi Palus, która funkcjonuje pod pseudonimem Babcia Hela. To były tak urocze, lekkie, zabawne, ale też z pozytywnym przesłaniem rysunki, że książka o naszej niegrzecznej mamie powstała po to, żeby Kasia z kolei mogła zostać ilustratorką książek dla dzieci. Mam nadzieję, że nam się to udało. Z wyniku jestem bardzo zadowolona.
Ł.B.: Oprócz książek dla najmłodszych czytelników, razem z Jagną Kaczanowską pisze Pani powieści dla dorosłych. Jak doszło do współpracy Pań i w jaki sposób ona przebiega? J. B.: My z Jagną znamy się od bardzo wielu lat, ponieważ zaczynałyśmy mniej więcej w tym samym czasie pracować w kolorowych magazynach, a konkretnie w miesięczniku „Claudia”, który teraz, po latach został zamknięty. To dość dobrze ilustruje, co się obecnie dzieje z prasą, bo kiedy ja pracowałam z Jagną w „Claudii”, to był to najlepiej sprzedający się miesięcznik dla pań. Później przewinęłyśmy się przez różne redakcje, spotykając się albo towarzysko, albo zawodowo i w pewnym momencie Jagna powiedziała, że chciałaby napisać powieścidło dla kobiet. Ja stwierdziłam, że też chętnie. Miałam w głowie książkę, której czytanie sprawiało mi ogromną przyjemność, kiedy byłam na urlopie macierzyńskim z moim drugim dzieckiem, a nosiła tytuł W moim Mitford – złożona z miliona wątków, które się wzajemnie splatały i miało się swoich ulubionych bohaterów, śledziło się losy tych konkretnych. Więc chciałyśmy napisać książkę w takim duchu i to nam się udało w trylogii Ogród Zuzanny. Potem powstały Okruchy dobra (bożonarodzeniowa powieść), następnie Galopem po szczęście - wymyślona przez Jagnę i osadzona na Podlasiu. No i ostatnia Gorsza siostra, której historia i konflikty toczą się przez parę pokoleń i mają swoje reperkusje po dziś. Jest to bardzo dramatyczna opowieść, najmniej śmieszna z tych wszystkich naszych sześciu, ale chyba najlepiej przez nas napisana. I póki co to na razie koniec naszej współpracy. Jagna w tej chwili pisze książki z obszaru non- fiction. Natomiast ja skupiłam się na literaturze dziecięcej dlatego, że miałam wiele zamówień, ale też sprawia mi to większą przyjemność niż pisanie dla dorosłych. Myślę też, iż każda z nas uznała, że dosyć tego pisania w zespole. Każdy chce się czuć panem sytuacji i to, że się musi podzielić, zwłaszcza jeżeli ma się w sobie coś z artysty, jest trudne. Dobrze sobie radzimy osobno, przyjaźnimy się prywatnie i niech tak zostanie.
Ł.B.: Czyli często dochodziło do sprzeczek? J. B.: Nie, nie dochodziło do sprzeczek. Kilka razy żeśmy się starły o takie abstrakcyjne rzeczy typu: „zawłaszczyłaś mojego bohatera” [śmiech], albo „mój bohater nigdy by tak nie powiedział!”. Ale to były bardzo małe takie iskierki. Nam się współpracowało nadzwyczaj dobrze i łatwo. Obie jesteśmy od lat specjalistkami w swojej dziedzinie – mówię tutaj o pisaniu po prostu, bo obie bardzo dużo zawsze pisałyśmy w czasach gazetowych, więc potrafiłyśmy się podporządkować temu rytmowi wspólnej pracy. Dobrze to szło.
Ł.B.: Kto Pani zdaniem jest bardziej wymagającym czytelnikiem – dziecko czy dorosły? J. B.: Na pewno dziecko jest o wiele bardziej uważnym czytelnikiem i nic mu nie umknie. To głupia sprawa, ale mnie jest naprawdę trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo miałam dobre reakcje od każdej z tych grup. Owszem, to nie znaczy, że nie było krytycznych głosów, ale ich jest tak niewiele w stosunku do tych dobrych, że nie mogłam z tego jakiejś reguły nie wyciągnąć. Ostatnio zdarzyła mi się taka historia przy piątym tomie Skarpetek, gdzie jest historia o księżniczce Hatszepsut i skarpetce, która jej podpowiada, co ma zrobić, żeby zostać Faraonką. No i jest scena na którejś tam stronie, gdy skarpetka zeskakuje z kolan kapłana i dwie strony dalej znowu to robi. Po prostu dwa razy powtórzyłam to samo. Ja tego nie zauważyłam, redaktor nie zauważył, korektor nie zauważył, wydawca nie zauważył, dziecko zauważyło. I tak jest z czytelnikami dziecięcymi. Musi być wszystko niesłychanie spójne, logiczne. Nie może być żadnego rozjazdu, bo dorosły czytelnik poddaje się nastrojowi i chce wreszcie ‘dopłynąć do brzegu’, dowiedzieć się, czy pokochają się, czy nie – to go interesuje. A dziecko jest „szczególarzem” i wyłapuje takie różne niedoróbki. No i wyszło, co wyszło.
Ł.B.: Jakie są Pani najbliższe plany wydawnicze? J. B.: Ponieważ piąty tom Skarpetek ukazał się zaledwie jakby w połowie, gdyż Daniel de Latour zrobił tylko połowę ilustracji, więc coś trzeba zrobić z tymi historiami, które już zostały napisane. Dlatego druga część piątego tomu wyjdzie na wiosnę. Tylko muszę jeszcze do niej dopisać ze dwa albo trzy opowiadania, bo jest pięć czekających na zilustrowanie, no i żeby było tyle samo, co w pierwszym. Zamierzam napisać drugi tom Babcochy i przygotowuję się do tego. Będę kontynuować także historie o kurach. Dostałam teraz zamówienie na bajki z Podlasia i to jest fajna sprawa, gdyż książka ukaże się w wersji pisanej i będzie odniesieniem do nagrań autentycznych ludowych twórczyń, które snują różne opowieści. Na dniach dosłownie mam dostać je już spisane, a później językiem przystępnym dla dzieci będę przenosić na strony książki. No i bardzo się z tego cieszę, bo Podlasie jest mi bliskie. Po śmierci taty kupiłam tam chałupkę i często odwiedzam ten region, gdyż bardzo mi się podoba. Także z jeszcze większą radością będę pisała podlaskie bajki.
Ł.B.: Bardzo dziękuję za rozmowę. J. B.: Ja też dziękuję.
[16.11.2022 r.]
Justyna Bednarek – romanistka, dziennikarka pracująca przez wiele lat jako redaktorka pism dla kobiet, autorka rozchwytywanych książek dla dzieci. Jej Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek (2015) uhonorowano m.in. nominacją do tytułu Książki Roku 2015 Polskiej Sekcji IBBY i do Najpiękniejszej Książki Roku, a także pierwszym miejscem w konkursie Przecinek i Kropka. Wydała ponad pięćdziesiąt publikacji, w tym także nagrodzonych: Pięć sprytnych kun, Pan Kardan i przygoda z vetustasem, Babcocha. Najnowsza to Smopsy (2022). Jej książeczki mają również ogromną wartość artystyczną dzięki ilustracjom Daniela de Latoura i Józefa Wilkonia.