Łukasz Brudnik
Dział Instrukcyjno-Metodyczny WBP w Opolu


„Myślę, że aby odczuwać śląskość jako tożsamość, to trzeba się z tym urodzić” – rozmowa z Gabrielą Kańtor


Łukasz Brudnik: Czy można powiedzieć o Pani jako „piewczyni śląskości”? Czy zgodziłaby się Pani z takim określeniem?
Gabriela Kańtor: Bardzo chciałam na nie zasłużyć i właściwie od początku mojej przygody z pisarstwem zależało mi na tym, żeby każdy czytelnik, który jest spoza Śląska, myślał o Górnym i Dolnym życzliwie, ale przede wszystkim łącznie, całościowo. Pragnęłam, żeby mieli taką refleksję: jakie to fajne, różnorodne życie tam mieli, jak wszystko świetnie się rozwijało, a Śląsk był tyglem kultur, języków, politycznych skłonności, tradycji rodzinnych, nawet systemów monetarnych! I tę specyfikę śląskiego ducha chciałam pokazać, marząc o tym, żeby Polacy spoza naszego regionu pomyśleli: warto poznać Ślązaków, to bardzo ciekawy naród.
Bo różnie o nas mówią nawet do dziś... To wynik komunistycznych zabawek typu ‘karta G’, a niczym nie można tak skutecznie zniszczyć przyjaźni między jakimiś krainami, jak właśnie pieniędzmi – że jedni dostają, a inni nie. Wracając do Pana pytania, właśnie to chciałam jakby pokonać, owe uprzedzenia, pokazując, że jesteśmy wszyscy tacy sami, i że w sercach gra nam podobna melodia.

Ł.B.: W Pani książkach Śląsk odgrywa bardzo istotną rolę. Czy jest tak tylko dlatego, że stąd Pani pochodzi, czy może są inne tego powody?
G.K.: Myślę, że aby odczuwać śląskość jako tożsamość, to trzeba się z tym urodzić. Mój prapradziadek był powstańcem styczniowym. Po upadku zrywu powstańczego, w roku 1864, musiał uciekać ze swojego majątku na Polesiu. Przybył na Śląsk, gdzie znalazł opiekę u księdza Markiefki z Bogucic (obecnie dzielnica Katowic) i założył nową gałąź rodu, długo nie przyznając się do swych korzeni ze strachu przed Moskalami. Ukrywał swe pochodzenie przez długie lata, jego synowie poznali prawdę, dopiero gdy dorośli. Tak więc rdzenny Polak założył śląski ród i z tego rodu ja jestem. Dzięki tym okolicznościom mam troszkę spojrzenie w dwie strony – rozumiem przejawy typowo szlacheckiego patriotyzmu, ale pamiętam także o gościnności Śląska, o tym, że to tu mojemu przodkowi podarowano nowe życie, przyjmując go - uchodźcę - dosłownie z otwartymi ramionami. Szybko znalazł sobie śląską dziołszkę o imieniu Jadwiżka (Jadwiga), z którą stworzył szczęśliwe małżeństwo. Słyszałam o tym jako dziecko i już wtedy ta opowieść, wręcz legenda rodzinna, wydała mi się być ekscytująca. Długo chodziła mi po głowie, aż nabrałam przekonania, że muszę ją zapisać choćby dla moich dzieci, żeby i one znały swoje początki. Wiadomo, taką młodzież dorastającą nie do końca obchodziło, skąd pochodzi. Interesowali się Wiedźminem, egzaminami maturalnymi, sportem, podróżami itp. W 2011 roku zaczęłam pisać, a pełnoletnia już wtedy córka, która akurat przyjechała na wakacje do domu, przeczytała moje zapiski i powiedziała: mamuś, to trzeba wydać! Taki był początek Koronek z płatków śniegu, sagi rodzinnej opisującej dwieście lat życia na Śląsku.

Ł.B.: Pisze Pani książki historyczne, nierzadko czerpiąc z dziejów prawdziwych bohaterów. Jak dalece trzyma się Pani faktów? A może na potrzeby fabuły książki zdarza się Pani troszkę podkoloryzować rzeczywistość?
G.K.:Bardzo tego unikam. Wiadomo, że moje powieści historyczne to nie są biografie. Działa tu licentia poetica, czyli prawo autora do dodawania czegoś od siebie. Ja jednak staram się sięgać po to przyzwolenie, tylko wypełniając luki w faktach, gdy nawet historycy nie wiedzą, co mogło się w danym czasie wydarzyć. Taki przykład: jak to się stało, że maleńka 6-letnia dziewczynka zawojowała wielkiego magnata przemysłowego, który nie cierpiał dzieci? Więc tu już trzeba było ułożyć jakąś relację między nimi, pokazać, że to było mądre, rezolutne dziecko, które nie bało się kulawego, oszpeconego po pobiciu mężczyzny bez oka. Właśnie w takim momencie, gdy napotykam na lukę w wiedzy, pozwalam sobie na pociągnięcie w stronę wyobraźni. Generalnie zależy mi jednak na tym, żeby jak najwierniej opierać się na faktach historycznych, co w przypadku śląskich bohaterów jest bardzo trudne, ponieważ gros dokumentów spłonęło w czasie wojny i później. Były też celowo niszczone, bo jak nastał komunizm, to ludzie na Śląsku bali się konsekwencji swoich nierzadko niemieckich korzeni, dlatego palono dokumenty, pamiętniki, ślady zapisanych wspomnień. Tak działo się prawie w każdej rodzinie. W 1945 roku wielokulturowość Śląska różnie odczytywano. Wiadomo np. o obozie na Zgodzie w Świętochłowicach, gdzie mordowano Ślązaków, bo uważano ich za Niemców - a więc wrogów.
Te wszystkie historie, które grają w śląskich sercach, znajdują gościnne miejsce w moim pisarstwie. I choć wyobraźnia kusi, staram się trzymać faktów, jak już podkreślałam.

Ł.B.: Pani bohaterki – Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless czy Joanna Gryzik – to kobiety wyjątkowe, w sposobie myślenia, wyprzedzające swoją epokę, potrafiące w męskim świecie zaistnieć i mocno w nim namieszać. Jak Pani sądzi, dlaczego im się to udało?
G.K.: To były bardzo silne osobowości, a dodatkowo pierwsza z wymienionych przez Pana była angielską panienką. Daisy von Pless wyszła za mąż za niemieckiego arystokratę, księcia pszczyńskiego. A że była wychowana w liberalnym angielskim domu, gdzie pozwolono jej mieć swoje zdanie, a wręcz ją do tego zachęcano, do końca życia walczyła o swoje miejsce w tym męskim świecie. Bardzo wiele rzeczy jej się udało, zwłaszcza jeśli chodzi o działalność charytatywną. Zmuszała wręcz mężczyzn wokół siebie do świadczenia pomocy, zwłaszcza finansowej, co pozwoliło jej na przykład uratować dzieci mieszkające wokół Wałbrzycha, umierające z powodu picia brudnej wody. Oczyściła płynącą tam rzekę, Pełcznicę, włączając do swej „akcji” teścia, tzw. Starego Księcia Pszczyńskiego, a także samego Wilusia, czyli Wilhelma II. Bezsprzecznie księżna Daisy była to postać nietuzinkowa.
Natomiast Joanka Gryzik po pierwsze również nie była Polką, tylko Ślązaczką, a zatem w rodowodzie miała napisane: Johanna Gryzik von Schomberg-Godulla. Z tym tytułem wyszła za mąż. Joanka z kolei wyszła z zupełnej biedy, z takiej osady podkopalnianej, gdzie właściwie nie było nawet domków, tylko ziemianki z wylotem na komin, jedną izbą i klepiskiem. I to jest dopiero fascynujące, jak potrafiła przeskoczyć minusy swojego pochodzenia, a po wyjściu za mąż zawiadować wielkim majątkiem. Spowodowała, że do jej domu, słynnego Pałacu w Kopicach, zjeżdżali się przedstawiciele arystokracji z całej Europy. Już jako dziecko miała taki talent, że swoją naturalnością i szczerością potrafiła zawojować do tego stopnia Carla Godullę, swojego opiekuna i darczyńcę, że ów oddał jej cały swój majątek.
Była ciepłą, uważną na ludzi, otwartą osóbką. To potem procentowało, gdy dorosła. I mimo, że nie miała takiego „wstępu” jak Daisy, czyli arystokratycznego pochodzenia, to tytuł i tak dostała.
Oczywiście został on kupiony, ale w tamtych czasach było to normalne. Tak, to były niesamowite osoby.

Ł.B.: Cechą wspólną wspomnianych wcześniej kobiet jest także ich wyjątkowa empatia i wrażliwość na drugiego człowieka. Czy to również była okoliczność, która skłoniła Panią do uwiecznienia tych postaci na kartach powieści?
G.K.: Tak. Jeśli chodzi o Joannę Gryzik, to najpierw dotarło do mnie, że nazwa dzielnicy Rudy Śląskiej, Godula, pochodzi od nazwiska opiekuna Joanny. I tam do dziś mieszka pełno jej imienniczek! Jest tam także kościół przez nią wybudowany, szpital, dom kalek wojennych przez nią utworzony, obok ochronka dla dzieci, cmentarz. Dla tych wszystkich celów oddała swoją ziemię. To są dzieła Joanny. Zdałam sobie sprawę, że wręcz muszę się dowiedzieć, kim była ta kobieta i co spowodowało, że była taka dobra. Wyszła z biedy, a moim zdaniem ludzie, którzy dorastali w ubóstwie, mają już zawsze zrozumienie dla podobnych sobie, nawet gdy sami później stają się bogaci. Przynajmniej tak powinno być, a Joanka było sztandarowym przykładem osoby, która potrafiła własne przeżycia przekuć w pomoc innym. Warto tu wspomnieć, że Joanna trafiła do owego majętnego przemysłowca, Karla Godulli, ponieważ jej matka musiała ją z różnych przyczyn oddać w inne ręce. Wybrała swoją przyjaciółkę, która była służącą właśnie u Godulli. W ten sposób malutka Joanka trafiła do domu bardzo bogatego człowieka i przyniosło jej to w przyszłości szczęście.
Sam Godulla także pomagał innym. Miał taką maksymę, którą lubił się posługiwać w kontaktach z ludźmi: chory, głodny, zaniedbany pracownik - to zły pracownik. Tak naprawdę jednak chodziło mu o dobro i zdrowie człowieka, nie pracownika, a to jest różnica. Po prostu ukrywał swe dobre serce i prawdziwe źródła dobroczynności. Przy takim to opiekunie dorastała nasza Joanka, a gdy dorosła, przejęła jego majątek – niemały, bo w testamencie Godulla zapisał jej okrągłe dwa miliony talarów pruskich. Pierwszy użytek, jaki z tych pieniędzy zrobiła, to stworzenie domu samotnej matki, co było ewenementem w tamtych czasach. Doskonale pamiętała, że jej matka mając dwójkę dzieci, została wdową. I wtedy możliwości na przeżycie miała dwie: albo wyjść ponownie za mąż (szybko i za byle kogo, byle się wydać), albo pójść na ulicę. Wybrała pierwsze, ale nowy mąż oznajmił, że będzie wychowywał tylko jedną, maleńką przysposobioną córkę, a starszą matka musi gdzieś oddać. I tak Joanka trafiła do Godulli.

Ł.B.: Skąd jeszcze czerpie Pani pomysły oraz inspiracje do swych książek?
G.K.:I to jest piękne – to spotkania autorskie, które uwielbiam, i dla których potrafię pokonywać tak jak dzisiaj sto pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę, chociaż bardzo boję się prowadzić samochód. W trakcie spotkania najpierw mówię coś od siebie na temat, który przyświeca danemu wydarzeniu, a potem proszę słuchaczy o rozmowę, pytam o ich zdanie. I wtedy okazuje się, że ludzie mają swoje „typy”. Podam taki przykład: gdy miałam premierę Śląskiego Kopciuszka na rynku w Bytomiu, przed piękną kawiarenką, przyszło bardzo dużo osób. Na samym końcu imprezy podeszła do mnie bardzo sympatyczna starsza pani i zapytała: czy Pani nie rozważyłaby napisania książki o Mariannie Orańskiej? Obiecałam, że przyjrzę się tej postaci.
No i okazało się, że to kolejna silna postać kobieca, która tu niedaleko, w Kamieńcu Ząbkowickim, zbudowała swój cudowny pałac, ale nigdy w nim nie zamieszkała. Marianna miała ogromną werwę i polot. Stworzyła wokół tego miasteczka cały swój świat i sprawiła, że wszystkie wsie, które były zapadłymi dziurami, zaczęły istnieć za przyczyną m.in. łowiectwa i przemysłu drzewnego, który ona tam bardzo rozwinęła. Jak na kobietę ówczesnych czasów, czyli połowy XIX wieku, była bardzo przedsiębiorcza – umiała znaleźć dla ludzi, na swojej ziemi takie zajęcia, które przynosiły im dochód bez konieczności żebrania o pieniądze. Mówiła: jasne, mogę wsiąść w karocę, objechać te wszystkie czterdzieści wsi, rozdając pieniądze. Ale co to da? Wydadzą je i znowu są biedni.
Orańska chciała dać im do ręki co innego niż złote talary, a mianowicie możliwość zapracowania na swój byt, i to godnego zapracowania, bo ona też bardzo dbała o swoich pracowników. Piękna postać, wręcz uzależniona od pomocy innym, przy czym robiła to tak cicho, że nikt o tych dziełach charytatywnych nie wiedział. Dopiero po jej śmierci ksiądz z parafii, do której należała Marianna, wyjawił, że ona całe życie pomagała innym, tworząc na przykład pobliską ochronkę, zakład dla niewidomych, dokonując donacji dla kościołów. I jeszcze ciekawostka (sądzę, że nie wszyscy o tym fakcie wiedzą): miasto Lądek Zdrój to jej dzieło. Podobnie atrakcje Międzygórza.

Ł.B.: Wróćmy jeszcze do Joanny Gryzik zwanej „Śląskim Kopciuszkiem”. Muszę przyznać, że jej historia jest niezwykła i aż trudna do uwierzenia. Czytelnik dowiaduje się, że przede wszystkim była ona wyjątkowym człowiekiem. Zastanawia mnie, czy dotarła może Pani do informacji, które stawiałyby tę postać choć trochę w niekorzystnym świetle? Może znalazła Pani jakąś rysę na jej charakterze?
G.K.: To byłoby bardzo trudne. Gdy myślę o Joannie, to widzę śląską kobietę, która twardą ręką trzymała majątek odziedziczony po Godulli. Trzeba wiedzieć, że mając zaledwie sześć lat weszła w posiadanie takich dóbr jak: 49 kopalń węgla kamiennego, 3 huty cynku, 19 kopalń galmanu, cztery posiadłości ziemskie (Szombierki, Orzegów, Bobrek, Bujaków), co stanowiło dużą część Górnego Śląska! Przejęła to wszystko gdy dorosła, i pobrała stosowne wykształcenie. Bardzo często z Kopic wyruszała na Górny Śląsk, aby doglądać swoich inwestycji. Warto wspomnieć, że była pierwszą właścicielką kopalni – mowa tu o kopalni Hohenzollern – w której konie zastąpiła elektrycznymi lokomotywkami Siemensa. Ona pierwsza to zrobiła na Śląsku. Ogromne wyzwania i takie też obciążenia, więc ja sobie pomyślałam: może jest gdzieś jakiś malutki ślad, że się też denerwowała, wkurzała, mówiąc kolokwialnie, okrzyczała jakiegoś majstra? Otóż nie. Ją wszyscy uwielbiali! Przyjeżdżała z Kopic ubrana w śląski strój, ale nie ten cepeliowski typu „Zespół Śląsk”, tylko w codzienny, jaki naprawdę nosiły śląskie kobiety – zwykłe “szaty” (po śląsku suknia) przewiązane pasem. I gdy uczestniczyła w uroczystościach kościelnych, na które często ją zapraszano, to miała na sobie zawsze typową na Śląsku galandę we włosach, czyli taki wianek kwietny. Joanna mówiła po śląsku, nie po polsku, lub po niemiecku, ale też po angielsku i francusku, bo aż tylu nauczyła się języków zgodnie z wolą jej opiekuna. Śląskiego nauczyła także swojego męża. I gdy tak wysiadali ze swojej karety, to wszyscy z satysfakcją powtarzali, że to ich swojska dziołcha w stroju Ślązaczki przyjechała, a nie jakaś tam zarozumiała, wielka hrabina. Zaskarbiła sobie takim zachowaniem miłość swoich pracowników.
A zatem nie znalazłam jednego złego słowa o Joannie Gryzik. Więc może była chociaż niedobrą żoną? Też nie, bo jej mąż ją po prostu uwielbiał, a gdy w roku 1910, w Kopicach, niespodziewanie zmarła na atak serca, to jej małżonek, hrabia Hans Ulrich Schaffgotsch, omal nie dostał zawału serca i nie umarł razem z nią, ledwo go odratowano. Tak nie zachowuje się mąż zdradzamy, niekochany, któremu wydzielałaby pieniądze. Ona była po prostu cudowną kobietą, dobrą żoną, uwielbianą matką. Miała syna i trzy córki. Syn był najstarszy, nosił imię Karl po jej dobroczyńcy, a na drugie miał Hans po swoim ojcu. W którymś momencie swego życia, jako dorosły już człowiek podpadł swojemu ojcu, przez co ten wygonił go z pałacu. Wtedy Joanna, kochająca matka, kupiła bardzo ładny pałacyk piętnaście kilometrów od Kopic, w Sulisławiu i tam syna wraz z jego rodziną usadowiła. Potem powoli, powoli czyniła drobne podejścia, żeby męża obłaskawić i aby ten pokochał z powrotem swojego wiarołomnego syna. Oczywiście jej się to w końcu udało.
Wiadomo też, że już jako dziecko była przyjazna i dobra dla Karla Godulli, który był nazywany potworem, wręcz diabłem ze względu na swój wygląd. A Joanka go pokochała, uznając, że tak też może wyglądać człowiek – bez oka, z niewładną ręką,kulawy.

Ł.B.: Pałac w Szombierkach, gdzie wychowywała się mała Joanna, po wojnie został wysadzony. Z kolei pałac w Kopicach, gdzie zamieszkała wraz z mężem, z roku na rok coraz bardziej popada w ruinę. A przecież obydwie budowle przetrwały praktycznie bez uszczerbku zawieruchę wojenną! Co czuje Pani na myśl, że w tak niemądry sposób niszczymy własną historię?
G.K.: Czuję rozpacz. Gdy pisałam Śląskiego Kopciuszka, to wydawało mi się, że zakończę tę opowieść na ślubie naszego Kopciuszka, jak w prawdziwej bajce, bo to dobra klamra zamykająca historię malutkiej dziewczynki, która trafia do bogatego człowieka, a później koleje losu niosą ją w kierunku miłości, ślubu, wesela i tak dalej, i tak dalej... Czyli że wszystko skończyło się dobrze. Pamiętam, że jako dziecko zadręczałam moją mamę i babcię, żeby mi powiedziały, co dalej stało się z tym Kopciuszkiem? Co było dalej?... Doszłam do wniosku, że to samo pytanie będzie padać na moich spotkaniach autorskich, więc po prostu muszę napisać drugą część tej powieści. Pojechałam do Kopic, stanęłam pod tymi ruinami i omal się nie rozpłakałam, tak strasznie było mi żal. Z dokumentów i zdjęć archiwalnych miałam już wtedy wiedzę, jakąż ta budowla była perełką Opolszczyzny i w ogóle całego Śląska. To był pałac na wodzie, na kilku stawach, w których granatowej tafli się odbijał jak w lustrze... Gdyby przetrwał, dorównywałby urodą zamkom nad Loarą. No bajka, po prostu bajka. A teraz? W wodzie odbijają się ruiny… Strasznie, strasznie to przeżyłam. Po pałacu w Szombierkach nie zostało nic. Różnie ludzie mówią, ale najprawdopodobniejszym jest, że Ruscy, którzy tu przybyli, po prostu splądrowali pałac w Szombierkach i potem go wysadzili, żeby zatrzeć ślady. Bo niszczyli wszystko co arystokratyczne. W przypadku Szombierek ten smutny koniec majątku Joanny można przypisać okolicznościom wojennym. Ale Pałac w Kopicach przetrwał pierwszą i drugą wojnę światową. Ruscy przeszli przez wieś – gwałcili, dręczyli, wygonili rdzenną ludność kopicką. Nie ma tam już nikogo, którego dziadkowie pamiętaliby Schaffgotschów. Wszyscy wyjechali zagranicę albo zginęli. Teraz wieś zamieszkują przybysze z innych regionów przedwojennej Polski. Gdy rodzina Schaffgotschów uciekała w styczniu 1945 roku na Zachód przed Ruskimi, to wyszli tak, jak stali. Oczywiście wszystko, co pozostawili po sobie, zostało rozgrabione, ale pałac stał taki jak dawniej. Zrobiono w nim skład zboża, którego czterech czy pięciu facetów z ramienia partii miało pilnować. Zamiast tego pokątnie to zboże sprzedawali, a pieniądze brali dla siebie. I wybuchła awantura, która dotarła już do centrali w Warszawie. I wtedy jakiś kacyk zadzwonił do kacyka w Grodkowie i powiedział: słuchajcie, do Kopic jadą z oficjele ze stolicy. Jak się wyda, że wykradliście to zboże, to wszystkim kula w łeb. No i co oni wymyślili? Podpalili pałac. Po prostu podpalili, żeby ukryć swoje złodziejstwo. W czterech miejscach drewnianego dachu podłożyli ogień, a mury oblali benzyną z ruskich ciężarówek. Wszystko spłonęło jak pudełko zapałek. Gdy czytam, że mieszkańcy kopiccy, którzy dotrwali do 1956 roku, zaświadczają, iż pałac stał w ogniu przez dwadzieścia cztery godziny, to sobie wyobrażam, co się działo w parku obok. Zwierzęta uciekały, ptaki umilkły... Ten cudowny raj został utracony z powodu złodziejstwa, głupoty i takiego… zaprzaństwa. Gdyby ci przestępcy przez chwilę się zastanowili, to może by do nich dotarło, że palą nie pałac po Niemcach, tylko dzieło Joanki, naszej Ślązaczki. Ostatnio pojawiła się jakaś nadzieja nikła na lepsze czasy dla tego miejsca, bo jest nowy właściciel. Może uda mu się w końcu odnowić to miejsce, może jakoś odrestaurować. Wiem, że chce zrobić tam hotel, a w parku jakieś centrum przyrodnicze. Trzeba mu kibicować.

Ł.B.: W Bachantce na panterze przedstawia Pani losy Theodora Kalide zwanego „śląskim Michałem Aniołem”, widziane oczami jego modelki. Dlaczego zdecydowała się Pani na taką narrację?
G.K.: Przed Bachantką na panterze napisałam sześć książek, które opowiadały o rodzinach, ale właściwie w ujęciu wyłącznie kobiecym. Mężczyźni albo pracowali na dole, albo walczyli w powstaniach śląskich, albo gdzieś tam znikali i to kobiety trzymały swe rodziny w garści. Pomyślałam, że nie chcę się tak zaszufladkować i tylko pisać o kobietach śląskich. Miałam potrzebę znalezienia męskiego bohatera i wtedy w sposób naturalny przyszedł do mnie Kalide. Otóż podczas pisania o Godulli w Kopciuszku i w Pani na Kopicach Theodor Kalide już się przewinął, bo Godulla był, można tak to ująć, nauczycielem Franza von Wincklera, późniejszego przemysłowca na szeroką skalę i twórcy Katowic, człowieka bardzo lojalnego wobec swego mistrza, który wszystkiego go nauczył. Więc gdy pisałam o Wincklerze w Kopciuszku, to się okazało, że jego pierwszą żoną była Alwina Kalide, jedyna siostra owego rzeźbiarza. Wiedziałam, że na rynku w Bytomiu stoi dzieło Kalidego – Lew śpiący. Postać tego artysty pasowała mi do etosu śląskiego, do wachlarza twórców (jak współcześnie Kazimierz Kutz), którzy dzięki swojemu talentowi popchnęli z posad bryłę śląskiego świata. Powiedziałam sobie: dobrze, to ja piszę o Kalidem. Ale żeby to zrobić, musiałam się w niego „wgryźć”. I wtedy pojawiła mi rzeźba, którą stworzył w dojrzałym wieku, kiedy już był uznanym królewskim rzeźbiarzem, u którego zamówienia składał sam król Fryderyk Wilhelm IV. Chodzi mi tu o dzieło Kalidego – Bachantkę na panterze, w której to ukazał piękno młodziutkiej, niewinnej w domyśle, choć nagiej dziewczyny leżącej na tym dzikim kocie.
I tu dygresja. Theodor Erdmann Kalide był Niemcem. Pochodził z Chorzowa, ówczesnego Königshütte, z którego to wyjechał do Berlina, żeby się kształcić w Akademii Sztuk Pięknych i już tam pozostał. Lubimy jednak mówić, że to był chłopak z Chorzowa, choć to był śląski rdzenny Niemiec. Pomyślałam sobie, że to bardzo ciekawa postać także przez to, że wszedł w bohemę berlińskiego świata. A muszę nadmienić, że miasto to było wówczas mekką rzeźbiarstwa. Co powstawało w Berlinie spod dłut i rąk rzeźbiarzy, to decydowało o stylu rzeźbiarstwa w całej Europie. I właśnie w tym okresie, kiedy Kalide był bardzo popularny, kiedy miał własną pracownię przy słynnej alei Unter den Linden, obok Bramy Brandenburskiej, stworzył dzieło swojego życia, Bachantkę na panterze. Połączenie kroczącego groźnego kota z ciałem leżącej na nim dosłownie wyluzowanej, rozbawionej kobiety było niespotykane dotychczas, nawet w antycznych rzeźbach, gdzie nawet jeżeli pokazywano bachantki, to siedzące bokiem na grzbiecie zwierzęcia, trochę jak amazonki, do tego przesłonięte jakąś winoroślą, bluszczem – klasycznie, antycznie, ciesząc oko. A tu szok! Kalide zerwał z dekoracyjnością i za pomocą karraryjskiego marmuru, w którym nie ma żyłkowań, pokazał zderzenie natury: człowiek – zwierzę. Dwie różne istoty, których kontury potrafią się dopasować. Rzeźba wywołała niebotyczny skandal, a Fryderyk Wilhelm IV powiedział: temu panu już dziękujemy, nikt już u tego pana nie będzie składał zamówień. I tak kariera człowieka legła w gruzach. Po kilku latach Kalide wrócił do łask króla, czyli prawdziwa sztuka zawsze się obroni. W późniejszych latach wyrzeźbił posąg von Redena, także rzeźbę pomnikową Wincklera, który w międzyczasie zmarł w Katowicach.
Wracając do owej bachantki – kim była modelka? Musiałam to wiedzieć, żeby napisać książkę o Kalidem. I okazało się, że ona nie ma imienia. Minęło prawie dwieście lat od chwili, kiedy ona mu pozowała, a nadal dziewczyna nie ma imienia. Jest wymazane, wygumkowane na polecenie króla Fryderyka Wilhelma IV.
Zabrano jakby jej głos, mimo że Kalide się z nią ożenił. I wtedy postanowiłam, że ja znajdę jej zapomniane imię i ten głos oddam. Obie te rzeczy mi się udały.

Ł.B.: W swoich powieściach porusza Pani wiele ważnych tematów dotyczących historii Polski czy naszego regionu. Na przykład w Ławeczce księżnej Daisy pojawia się wątek, który mam wrażenie, nadal stanowi tabu w naszej historii, a mianowicie los Ślązaków po przyłączeniu po II wojnie światowej Śląska do Polski. Czy planuje Pani napisać książkę, w której akcja będzie umiejscowiona właśnie w tym okresie?
G.K.:Tak, myślałam już o tym wielokrotnie. To temat niezwykle ciekawy, otwierający różne możliwości. Mam go tak jakby w zanadrzu. Muszę powiedzieć, że trafił Pan w sedno, bo jest to rzeczywiście okres bardzo bogaty w różne historie. Jedni byli po tej stronie, inni po tamtej, jak wszędzie w sytuacjach granicznych. To sytuacja interesująca także z punktu widzenia socjologicznego i psychologicznego, a ja jestem psychologiem z wykształcenia, więc mnie korci. Na pewno mogę obiecać, że zajmę się tym tematem.

Ł.B.: Czy może Pani zdradzić, o czym będzie kolejna Pani powieść?
G.K.: Jakby to powiedzieć?... To znaczy wiem, o czym będzie. Mam zrobiony research, zebrane materiały na ten temat. Ale ponieważ jeszcze nie napisałam nawet pierwszej strony, boję się zapeszyć. Pozwólcie Państwo, że opowiem przy kolejnym spotkaniu. Sądzę, że tę książkę będę pisała długo, gdyż wymaga ona takiej wzmożonej pracy – podobnie jak w poprzednich moich książkach - historycznej, ale też spróbuję pokazać wreszcie świat z pozycji męskiego bohatera. Pojawi się też antybohater, czyli drugi bohater. Zamysł mam taki, że to nie oni będą narratorami, tylko dom jednego z nich – tego dobrego. Dom, który wchłonął w siebie wszystko, co w tym miejscu działo się od pokoleń. Nie będzie dosłownie mówił, tylko różne historie będą przez niego przesiane. Takich chwyt.[śmiech]

Gabriela Kańtor – pochodząca ze Śląska, tu mieszkająca i temu regionowi poświęcająca swą twórczość powieściopisarka. W dotychczasowym dorobku m.in.: saga rodzinna Koronki z płatków śniegu, powieść psychologiczna Tańcząc na czubkach palców, pszczyńska impresja biograficzna Ławeczka księżnej Daisy, oraz najnowsza dylogia historyczna Śląski Kopciuszek

                                                              

"Bibliotekarz Opolski" jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0 Polska